Wspomnienie m. Michaeli Moraczewskiej
przełożonej generalnej Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia
w l. 1928-1946
Pewnego wiosennego ranka w roku 1924, w czasie gdy byłam przełożoną na Żytniej, dano znać od furty, że przyszła młoda dziewczyna prosić o przyjęcie do Zgromadzenia. Zeszłam więc do rozmównicy i uchyliłam drzwi, lecz owa aspirantka – siedząca w ten sposób, że mnie nie spostrzegła – nie zrobiła na mnie, na pierwszy rzut oka, dodatniego wrażenia ze względu na swój nieco zaniedbany wygląd zewnętrzny. Pomyślałam sobie: ej, to nie dla nas! I zamknęłam po cichu drzwi z powrotem, z zamiarem wysłania innej siostry z odmowną odpowiedzią.
W tej chwili przyszła mi jednak refleksja, że będzie więcej zgodne z miłością bliźniego zadać tej dziewczynie kilka pobieżnych pytań i dopiero potem ją pożegnać. Wróciłam więc do rozmównicy i rozpoczęłam rozmowę. Wtedy zauważyłam, że kandydatka bardzo zyskuje z bliska, że ma miły uśmiech, sympatyczny wyraz twarzy, dużo prostoty, szczerości i rozsądku w wyrażaniu się. Zmieniłam więc wkrótce zdanie i nabrałam ochoty przyjęcia jej. Główną trudność stanowiło ubóstwo Helenki Kowalskiej, nie mówiąc o posagu, od którego łatwo Stolica Święta daje zwolnienie; nie miała ona żadnej osobistej wyprawy, a my na ten cel żadnego funduszu. Jednak poddałam jej myśl, czy by nie mogła na pewien czas pójść do służby i odłożyć sobie kilkaset złotych na wyprawkę. Przyjęła ten projekt z wielką chęcią i ułożyłyśmy się, że uskładane pieniądze będzie przynosić do furty, do przechowania. I na tym stanęło, pożegnałam ją wkrótce i o wszystkim zapomniałam.
Toteż zdziwiło mnie niezmiernie, gdy w kilka miesięcy później napisano mi do Wilna, gdzie wówczas przebywałam, że jakaś osóbka przyniosła 60 zł. do przechowania, powołując się na otrzymane polecenie. Dopiero po namyśle zrozumiałam, o co chodzi. Od tego czasu depozyt zwiększał się stale, tak że po roku uzbierało się kilkaset złotych, wystarczających wówczas na skromną wyprawkę siostry zakonnej. Helenka przez ten rok służyła u pewnej pani (…), która była z niej niezwykle zadowolona. Odwiedzała ją, gdy już wstąpiła do postulatu i wyrażała się do sióstr, że zupełnie była spokojną o swoje dzieci, gdy je zostawiała przy tak pewnej i zaufanej osobie. Nie mogła też ta pani odżałować, że Helenka wstępuje do zgromadzenia, pewnego razu próbowała jej nawet wyperswadować powołanie – wiemy to od Siostry Faustyny.
Wkrótce po wstąpieniu [do Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia Helenka Kowalska] została wysłana do Skolimowa, gdzie miałyśmy w 1925 roku wynajętą willę na letnisko dla warszawskich sióstr i wychowanek. Jesienią pozostała tam tylko jedna z sióstr – rekonwalescentka – z towarzyszką, a Helenka im gotowała i wywiązała się doskonale z tego obowiązku.
Po wstąpieniu do Zgromadzenia Siostra Faustyna oddana została w Warszawie pod opiekę m. Janinie, jednej z naszych najdawniejszych i wybitnych Matek, która w owym czasie, w 1925 roku, zajmowała się postulantkami. Matka Janina polubiła bardzo młodą próbantkę, oceniła jej przymioty i poznała jej ducha modlitwy, gdyż już w parę miesięcy później powiedziała do mnie: Helenka to dusza bardzo ściśle złączona z Panem Jezusem. Niezmiernie mnie to ucieszyło, ale nie wchodziłam w szczegóły. Dopiero gdy Siostra Faustyna była już w nowicjacie w „Józefowie”, opowiadała mi sama, że na Żytniej miała raz w celi widzenie Pana Jezusa, który jej dopomógł zwyciężyć pokusę przeciw powołaniu. Zdaje mi się, że o tym zdarzeniu wspomina też w swoich notatkach.
Od tego czasu mówiła mi nieraz o swoich przeżyciach mistycznych, o słowach, jakie wewnętrznie słyszała, raz nawet jako młoda profeska w Warszawie dała mi spisane ołówkiem wewnętrzne swoje oświecenia. Muszę jednak wyznać, że nie przywiązywałam do tego wielkiej wagi i przejrzałam je tylko pobieżnie. Mam wrażenie, że niektóre z tych zapisków włączyła do dzienniczka, który później pisała z polecenia kierownika duchownego.
Pierwsze śluby złożyła 30 kwietnia 1928 roku. Wkrótce potem wyjechała do Warszawy, gdzie gotowała w kuchni dla dziewcząt. Dzieci, które tam z nią pracowały, miały dla niej wiele szacunku, co się okazało zwłaszcza wtedy, gdy po jej śmierci dowiadywały się o rozszerzającym się nabożeństwie do Miłosierdzia Bożego. Wspominały ją mile i uważały się za szczęśliwe, że dane im było wspólnie z nią pracować. Zresztą tak samo było w innych domach. Siostra przy pracy mówiła im o rzeczach budujących i zachęcała do małych ofiarek dla Boga.
Tak się układały okoliczności, że Siostrę Faustynę trzeba było często przesuwać na coraz to inne placówki, tak że pracowała nieomal w każdym domu Zgromadzenia. I tak, po niedługim pobycie w Warszawie [przy ul. Żytniej] i na Grochowie, znowu została przeniesiona do Płocka, a stamtąd na krótki czas do Białej, która jest kolonią rolną domu płockiego. Głównym jednak jej zajęciem w Płocku i to aż do chwili trzeciej probacji (koniec roku 1932) była praca w sklepie przy sprzedaży pieczywa z miejscowej piekarni. Z całym przyłożeniem oddała się nowemu obowiązkowi, tak że dziś jeszcze – może więcej niż wówczas – oceniam zapał, z jakim dusza tak wewnętrzna pracowała przy tak prozaicznym zajęciu.
Mniej więcej na rok przed rozpoczęciem trzeciej probacji zaszły jednak zmiany, które sprawiły, że mimo woli, przy całej wielkiej życzliwości, musiałam Siostrze Faustynie przyczynić cierpienia. Wtedy bowiem dowiedziałam się od ówczesnej Matki Przełożonej z Płocka, że Siostra Faustyna otrzymała w widzeniu polecenie namalowania obrazu Miłosierdzia Bożego. Dopóki jej bogate przeżycia wewnętrzne i mistyczne zamykały się w obrębie murów zakonnych, były tajemnicą między Bogiem, jej duszą i przełożonymi, tak długo się cieszyłam widząc w tych wszystkich łaskach wielki dar Boży dla Zgromadzenia. Inaczej jednak, gdy objawienia Siostry zaczęły dążyć do ujawniania się na zewnątrz. Bardzo się wtedy lękałam, żeby nie wprowadzić do życia Kościoła choćby najmniejszej nowostki, fałszywych nabożeństw itp., a jako główna przełożona czułam się tu za nasze Zgromadzenie odpowiedzialna.
Obawiałam się też u Siostry Faustyny podkładu wybujałej fantazji albo może jakiej histerii, bo nie zawsze to, co zapowiadała, spełniało się (…). Więc, o ile chętnie i ze zbudowaniem słuchałam, gdy szczerze i z prostotą opowiadała głębokie i śliczne swoje myśli, i nadprzyrodzone oświecenia, o tyle, gdy prosiła o jakieś posunięcia zewnętrzne, odnosiłam się do nich z wielką rezerwą, radząc się w niejednym wypadku któregoś z teologów.
Przełożona z Płocka wspominała mi, że siostra ma malować jakiś obraz, ale ona sama zwróciła się do mnie dopiero po przyjeździe do Warszawy na trzecią probację. Na to odpowiedziałam: Dobrze, dam Siostrze farby i płótno, niech Siostra maluje. Odeszła strapiona i – o ile wiem – zwracała się do paru sióstr z prośbą, czy nie mogłyby jej namalować obrazka Pana Jezusa. Robiła to dyskretnie, ale bez powodzenia, bo i te siostry nie umiały malować; widać jednak, jak była tą myślą przejęta.
Czas przygotowania do ostatnich ślubów był dla Siostry Faustyny – jak się dzisiaj orientuję – dosyć ciężki. Sprawa malowania obrazu leżała jej na sercu, przy tym zaczęła zapadać na zdrowiu i musiała pójść do lekarza, który na razie nic nie znalazł. Dziś sądzę, że diagnoza była mylna. Wreszcie m. Janina, która ją tak dobrze rozumiała w początkach życia zakonnego, zasłyszawszy o jakimś objawieniu żywo ją parę razy upominała, żeby się nie wdawała w nadzwyczajności, bo to ją może zaprowadzić na fałszywe drogi itp. A Siostra Faustyna była ogromnie wrażliwa i odczuwała te upomnienia bardzo silnie.
Wszystko to sprawiło, że Siostra zaabsorbowana wewnętrznie z mniejszą niż zwykle gorliwością pomagała siostrze westiarce, której była przydzielona do pomocy (z pewnym umartwieniem tej ostatniej).
Zewnętrznie szło jednak wszystko poprawnie i normalnie, toteż w oznaczonym terminie, po odprawieniu rekolekcji, Siostra Faustyna złożyła śluby wieczyste w „Józefowie” 30 kwietnia [1 maja] 1933 roku. Mistrzynią trzeciej probacji była wtedy m. Małgorzata Gimbutt, probację siostry odbywały w Warszawie.
Znając tę duszę [Siostrę Faustynę] rozumiałam dobrze, że powinna mieć doświadczone kierownictwo i dlatego pragnęłam, aby po ślubach pozostała w „Józefowie”, by korzystać z kierunku duchownego o. Andrasza, do którego miała wielkie zaufanie. Dziwnie się to jednak nie układało. Ojciec Andrasz w wyrokach Boga miał jej pomagać w ostatnich chwilach życia.
Już wszystkie młode profeski stanęły przy wyznaczonych sobie obowiązkach, a Siostra Faustyna czekała. Tymczasem nadszedł list z domu wileńskiego, w którym była gorąca prośba o siostrę do ogrodu. Jedyną odpowiednią na to miejsce kandydatką była w danej chwili Siostra Faustyna. Zatem po kilku dniach wahania zawołałam ją i powiedziałam o tym projekcie dodając: Siostra wie, jak bardzo pragnęłam, aby Siostra tu pozostała, ale to się nie da. Na to odpowiedziała po prostu, że pojedzie najchętniej i ufa, że i tam znajdzie kierownika duszy. Istotnie, znalazła ks. prof. Sopoćko, który nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego bardzo rozwinął.
Zaraz po przyjeździe do Wilna zabrała się gorliwie do pracy w ogrodzie. Nie była właściwie przygotowana fachowo, ale radząc się ogrodników, przy wrodzonej inteligencji otrzymała wspaniałe rezultaty. Razu jednego oprowadzałyśmy gości z wyższych sfer rządowych, którzy pragnęli zwiedzić zakład. Jedna z pań powiedziała do mnie: Ależ, tu siostry mają widocznie ogrodniczkę specjalistkę!.
Ksiądz prof. Sopoćko, ówczesny spowiednik sióstr w Wilnie, zainteresował się Siostrą Faustyną i prosił o posłanie jej do lekarza, by tenże zbadał jej system nerwowy i stan psychiczny, a gdy wizyta lekarska wypadła dodatnio, porozumiewał się z przełożoną ówczesną domu – m. Ireną – co do wymalowania obrazu. Serdecznie się cieszyłam, widząc tę sprawę w ręku kapłana. Wykonał obraz, jak wiadomo, artysta malarz Kazimirowski według wskazówek Siostry Faustyny. Artysta zrobił także mniejsze szkice, tak wnioskuję, gdyż jeden taki przywiozła mi Siostra później do Warszawy, gdy wracała z Wilna w roku 1936 i prosiła o zawieszenie go w wewnętrznej domowej kapliczce lub w sali Zgromadzenia, dodając że Pan Jezus sobie tego życzy. Wytłumaczyłam jej jednak, że obraz tak oryginalnie ujęty zadziwiłby siostry, a trudno przecież tłumaczyć wszystkim jego genezę. Szkic włożyłam więc do archiwum, gdzie spłonął w czasie powstania wraz z całym domem.
Podobnie załatwiłam sprawę Koronki do Miłosierdzia Bożego. Gdy mi się Siostra zwierzyła, że ją Pan Jezus nauczył nowej koroneczki, wysłuchałam uważnie i nie odpowiedziałam, czy też może jakieś obojętne słowo – nie pamiętam. Po tym czasie znów przyszła z propozycją, że mi tę koronkę napisze. Mam dotąd tę karteczkę. Nie przystałam jednak na wspólne odmawianie jej, wyjaśniając, że przecież w czasie wieczornych pacierzy odmawiamy już Koronkę do Miłosierdzia Bożego, która jest nawet obdarzona odpustami. Odpowiedziała na to: Ale ta jest inna – i już więcej nie było o tym mowy
Jednego razu, w Wilnie, [Siostra Faustyna] zwróciła się do mnie z tym, że Pan Jezus życzy sobie, by powstało zgromadzenie zupełnie poświęcone czci Miłosierdzia Bożego. Ma ono być klauzurowe. Chociaż nie wyrażała tego słowami, wyczuć można było, że sądzi, iż jest powołana stanąć na czele tego zgromadzenia. Przyjęłam to jako projekt majaczący gdzieś w oddali, wyraziłam wątpliwość, czy ta myśl pochodzi całkowicie od Boga i czy Siostra należycie zrozumiała to natchnienie (jako przykład takiego mylnego zrozumienia podałam św. Franciszka z Asyżu, który słysząc słowa: Odnów Mój Kościół – zabrał się do odbudowy kościoła św. Damiana), że zatem trzeba modlić się, zastanawiać i czekać.
Na razie sprawa przycichła, lecz nie na długo, gdyż Siostra była nią zaabsorbowana i przy najbliższej sposobności znów do tego tematu wróciła. Wobec tych ponawianych postulatów zajęłam stanowisko bardziej stanowcze, zwłaszcza że wchodziło tu w grę opuszczenie przez Siostrę Zgromadzenia. Mówiłam jej zatem, że jako przełożona generalna odpowiadam za powołanie sióstr i dlatego nie mogę wyrazić zgody na jej projekta bez głębokiego namysłu i bez upewnienia się, że to jest wolą Bożą, a nie pokusą szatana. Że może właśnie zły duch chce ją wyciągnąć na świat i nie będzie już wtedy Siostrą Faustyną, tylko znowu Helenką Kowalską. Powiedziałam wtedy: ja nie mam w tej chwili żadnego specjalnego natchnienia, tak jak Siostra, proszę więc modlić się, żeby mi Pan Bóg dał jakie światło, jaki znak zewnętrzny lub wewnętrzny.
Na ten temat rozmawiałyśmy tak kilka razy. I kiedyś odeszła ze smutkiem: Więc to, co ja słyszę w duszy, to wszystko jest złudzeniem? Ze szczerym przekonaniem odparłam: Nie, Siostro, wyczuwam, że Siostra ma wielkie światła od Boga, ale można zawsze coś swojego dodać. Że takie zgromadzenie ma powstać, to rzecz możliwa, jednak czy Siostra ma być założycielką, w to bardzo wątpię. Zatem czekajmy.
Cierpiała wtedy bardzo. Widać było, że ją kosztuje myśl opuszczenia naszego Zgromadzenia, które szczerze kochała (pragnęła, aby jej młodsza siostra do nas wstąpiła), z drugiej strony zdawało jej się, że powinna iść za wolą Bożą, więc te parę lat były może najcięższym okresem jej życia. Bywała wtedy smutna, przygnębiona, ale zawsze na swoim miejscu i przy obowiązku.
Chcąc, by przyszła do równowagi, a przy tym pragnąc przeciąć tę sytuację, po porozumieniu się z doradczyniami przesunęłam ją z Wilna do Krakowa na wiosnę 1936 roku. W drodze zatrzymała się przez kilka tygodni w Walendowie, a później w Derdach, gdzie była potrzebna dla różnych powodów. Uderzyło mnie wówczas, że w obu tych domach siostry były pod jej urokiem, pragnęły, aby wśród nich pozostała. Budowała je swoim zachowaniem.
W „Józefowie” [Siostra Faustyna] przydzieloną została do pracy w ogrodzie, lecz wewnętrzne jej usposobienie nie uległo zmianie. Ciągle trapiły ją wątpliwości: czy ma pozostać w Zgromadzeniu, czy nowe zakładać. Była zawsze w korespondencji z ks. Sopoćką, który ją też odwiedził i o sprawach duszy z nią konferował, ale to tylko od czasu do czasu, bo tu, na miejscu, w „Józefowie”, radziła się o. Andrasza.
Po niejakim czasie wystąpiły u niej objawy choroby płucnej, więc pod jesień została umieszczona w Zakładach Sanitarnych na Prądniku. Za poradą lekarza spędziła tam zimę i stan zdrowia tak się poprawił, że pozwolono jej wrócić do domu. I znów pomagała w ogrodzie.
Powiedziała mi, że spodziewa się widzieć z pewną osobą, którą ks. prof. Sopoćko uważa za nadającą się do nowego zgromadzenia, a która miała przyjechać do Łagiewnik. Otrzymała na to pozwolenie, ale to spotkanie nie doszło do skutku.
Gdy w roku 1937 wybierałam się do domu krakowskiego na wizytację, pytałam ss. doradczyń na zebraniu Rady, czy nie byłoby wskazane zezwolić Siostrze Faustynie na opuszczenie Zgromadzenia, gdyby dalej trwała w swym niepokoju? Radne wyraziły swą zgodę. Żal nam było utracić dobrą i gorliwą Siostrę, ale obawiałyśmy się pójść wbrew woli Bożej.
Siostrę [Faustynę] zastałam spokojną, jednak kiedy przyszła do mnie na rozmowę od razu ponowiła swą prośbę. W myśl naszej uchwały odpowiedziałam bez namysłu, że się zgadzam. Spostrzegłam, że ją to zaskoczyło i zapytała, czy ja się zajmę przeprowadzeniem potrzebnych formalności. Na moją odpowiedź, że nie wiedziałabym, jak umotywować jej chęć opuszczenia Zgromadzenia z powodu objawień, poprosiła o pójście do o. Andrasza, który jednak – jak się okazało – był wtedy chwilowo nieobecny. Oczywiście, pozwoliłam i rozstałyśmy się.
Tego samego dnia po południu wyjechałam na kilka dni do naszego domu w Rabce, a wróciwszy śledziłam z zainteresowaniem dalsze zachowanie się Siostry Faustyny. Ze zdziwieniem spostrzegłam, że spełnia swoje codzienne obowiązki jak gdyby nic nie zaszło, poczekałam więc trochę, a potem zawołałam ją i zapytałam, jak sprawa stoi. Na to Siostra odpowiedziała szczerze i z prostotą, że w chwili otrzymania ode mnie swobody działania uczuła się w duszy jakby w czarnej przepaści, zupełnie sama i opuszczona, niezdolna krok jaki uczynić, że opuściła ją myśl wyjścia ze Zgromadzenia. Porozmawiałyśmy jeszcze na ten temat serdecznie i od tej pory sprawa ta już nie była poruszana między nami. Dziś wydaje mi się, że te nagłe ciemności duszy mogę uważać za znak od Boga, na który czekałyśmy.
W jesieni 1937 roku zaczęło się znów psuć zdrowie Siostry Faustyny – została zabrana z ogrodu do furty. Tam była bardzo uprzejma, miła i dobra dla ubogich. Gdy choroba postępowała, trzeba było odseparować ją od sióstr wraz z drugą siostrą, Fabiolą, również chorą na płuca. Bóg dopuścił, że ówczesna infirmerka jeszcze od czasów Wilna nie bardzo dowierzała przeżyciom Siostry Faustyny, o których już trochę wiedziała, a siostra usługująca bardzo się bała zarażenia gruźlicą. I przez to opieka nad chorą, jak się później dowiedziałam, nieraz szwankowała. Siostra Faustyna nie żaliła się jednak, dopiero gdy na wiosnę przyjechałam z Warszawy, wspominała mi o tym dodając, że mówi, aby na przyszłość zapobiec podobnym wypadkom. Następna siostra infirmerka otoczyła chorą bardzo serdeczną opieką.
W okresie Wielkiejnocy 1938 roku [Siostra Faustyna] została znów umieszczona na Prądniku, ponieważ już raz pobyt tam tak dobrze jej zrobił. W sanatorium, tak jak za pierwszym razem, Siostra zostawiła jak najlepsze i bardzo budujące wrażenie, zarówno wśród chorych, jak i wśród pielęgniarek i lekarzy. Tam też widziałam się z nią po raz ostatni. Byłam w lipcu w „Józefowie”, a słysząc, że choroba prędko się posuwa, pojechałam ją odwiedzić. Ostatnie to spotkanie nasze zostawiło mi najmilsze wrażenie i wspomnienie. Siostra ucieszyła się niezmiernie. Opowiadała mi z ożywieniem różne epizody ze swego szpitalnego życia i godzinka, którą miałam do dyspozycji między dwoma autobusami, minęła jak jedna chwila. Nie poruszałyśmy specjalnie jej spraw wewnętrznych, tylko – na krótko przed rozstaniem się – powiedziała radośnie: Ach, Mateczko, jakie śliczne rzeczy mówi mi Pan Jezus, a wskazując w stronę, gdzie leżały jej notatki, dodała: Mateczka to wszystko przeczyta. Znalazłam ją mizerną, nie robiła jednak wrażenia ciężko chorej – chodziła na leżalnię i do kaplicy. W sierpniu doniesiono mi do Warszawy, że stan się pogarsza. Napisałam więc do niej sekretnik, aby jej dać dowód współczucia i pamięci, i wspomniałam, że ks. Sopoćko będzie na synodzie w Częstochowie i że ją zapewne przy tej sposobności odwiedzi. Widocznie te kilka słów zrobiło jej wielką przyjemność, gdyż sekretnik ten po jej śmierci znalazł się w szkatułce pomiędzy notatkami i listami od ojców duchownych, a jako odpowiedź przysłała mi piękny list, który przytaczam. Jest on bez daty, ale był pisany w końcu sierpnia 1938 roku.
†
J. M. J.
Najdroższa Mateczko
Dziękuję serdecznie za sekretnik, tak był dla mnie miły, a także i za wiadomość o księdzu profesorze Sopoćko, jest to kapłan naprawdę święty.
Najdroższa Mateczko, zdaje mi się, że jest to ostatnia nasza rozmowa na ziemi; czuję się bardzo słabiutka i piszę drżącą ręką, cierpię tyle, ile znieść jestem zdolna. Jezus nie daje ponad siły; jeżeli cierpienia są wielkie, to i łaska Boża jest potężna. Zdana jestem całkowicie na Boga i Jego świętą wolę. Tęsknota coraz większa ogarnia mnie za Bogiem, śmierć mnie nie przeraża, dusza moja obfituje w wielki spokój. Ćwiczenia duchowne jeszcze odprawiam wszystkie, na Mszę świętą też wstaję, ale nie na całej jestem, bo robi mi się niedobrze, ale jak mogę tak korzystam z łask, które nam Jezus w Kościele zostawił.
Najdroższa Mateńko, dziękuję z serca przejętego wielką wdzięcznością za wszystko, com dobrego doznała w Zgromadzeniu, od pierwszej chwili wstąpienia aż dotąd. Szczególnie dziękuję Mateczce za szczere współczucie i wskazówki w chwilach ciężkich, które się zdawały nie do przeżycia. Niech Bóg hojnie zapłaci!
A teraz w duchu zakonnego uniżenia przepraszam najpokorniej Najdroższą Mateczkę za niedokładne zachowanie reguł, za zły przykład, jaki dawałam Siostrom, za brak gorliwości w całym życiu zakonnym, za wszystkie przykrości i cierpienia, jakie mogłam zrobić Mateczce, choć nieświadomie. Dobroć Kochanej Mateczki była dla mnie siłą w chwilach ciężkich.
W duchu klękam u stóp Najdroższej Mateczki i proszę pokornie o przebaczenie za wszystkie moje wykroczenia, i proszę o błogosławieństwo na godzinę śmierci. Mam ufność w potędze modlitwy Mateczki i Kochanych Sióstr, czuję, że mnie wspomaga jakaś potęga.
Przepraszam, że tak nieładnie piszę, ale ręka mi drży i mdleje. Do widzenia, Najdroższa Mateczko, zobaczymy się w niebie u stóp Tronu Bożego. A teraz niech się sławi w nas i przez nas Miłosierdzie Boże.
Z najgłębszą czcią całuję rączki Najdroższej Mateczce i proszę o modlitwy.
Największa nędza i nicość
s. Faustyna
W sześć tygodni później Siostra Faustyna już nie żyła! Na trzy tygodnie przed śmiercią wróciła z Prądnika do domu, aby umierać wśród sióstr zakonnych, i 5 października Pan Jezus Miłosierny powołał ją do siebie.
m. Michaela Moraczewska
„Józefów”, 1948
——————————————-
Publikacja w: „Wspomnienia o Świętej Siostrze Faustynie Kowalskiej”. Wydawnictwo „Misericordia”, Kraków 2013, s. 73-85.