Wesley Guillen, ma 32 lata, pochodzi z Silver Spring w stanie Maryland. Był zawodowo grającym koszykarzem w USA i w świecie, teraz jest apostołem Bożego Miłosierdzia.
Wesley, wiem, że kochasz miłosierdzie Boże i św. Faustynę – czy możesz opowiedzieć o tym, jak odnalazł cię miłosierny Jezus?
To dla mnie naprawdę zaszczyt, że po raz pierwszy mogę podzielić się swoją historią, tym, jak Jezus odnalazł mnie w cierpieniu, gdy czułem się opuszczony. W 2018 roku grałem zawodowo w koszykówkę i pod koniec sezonu zacząłem odczuwać coraz większy ból w stopach. Lekarze czynili co mogli, by uśmierzyć ból; przeszedłem w sumie ponad 30 zabiegów, ale bez skutku. W końcu powiedzieli, że nic więcej nie mogą dla mnie zrobić. A ból był tak silny, że nie mogłem stać w miejscu nawet przez kilka sekund. Z tego powodu nie pracowałem, musiałem korzystać z wózka inwalidzkiego. Cały dzień spędzałem w domu. Płakałem z bólu i jedyną ulgę przynosił mi sen. Któregoś dnia przeglądałem swoje konto na Instagramie i zobaczyłem wideo, na którym młoda osoba o imieniu Gabriel Cherry opowiadała o św. Faustynie. Nigdy o niej nie słyszałem. Mówiła o tym wydarzeniu z życia Świętej, gdy ta miała trudności z odlewaniem ziemniaków i żaliła się Panu, a On obiecał, że wzmocni jej siły. I tak się stało. Ten fragment bardzo mnie zaintrygował, bo zobaczyłem, że Jezus w bardzo konkretny sposób pomagał św. Faustynie w chwilach, gdy czuła, że nie ma sił. Pomyślałem: tam, gdzie kończy się nasza siła, zaczyna się działanie Jezusa. Powiedziałem sobie, że muszę więcej dowiedzieć się o tej Świętej. Gdy otwierałem paczkę z zamówionym „Dzienniczkiem”, poczułem, że od teraz na zawsze zmieni się moje życie. Już po lekturze pierwszych kilku stron byłem pod wrażeniem. Czytałem codziennie po 2-3 strony, bo chciałem zrozumieć i pochłonąć wszystko. Zobaczyłem, jak bardzo św. Faustyna cierpiała, ale nie cierpiała na próżno. Ona pokazała mi, że przez swoje cierpienie mogę czynić miłosierdzie, jeśli złączę je z męką Jezusa. Zacząłem więc patrzeć na moją chorobę i ból nie tylko jako na krzyż i ciężar, ale jako na dar, który łączy mnie z Jezusem. Pomogły mi w tym także spotkania z siostrami ze Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia w Waszyngtonie, które utwierdziły mnie w tym przekonaniu, że cierpienie może mieć sens, że mogę je wykorzystać do świadczenia miłosierdzia, i powiedziały, jak można to czynić. Odtąd wszystko w moim życiu zmieniło się na lepsze. Naprawdę przyjąłem swój krzyż i opowiadam wszystkim o miłosierdziu Bożym i św. Faustynie!
Kim ona jest dla ciebie?
Ukochaną przyjaciółką. Jej cierpienie, jej miłość do Eucharystii, do miłosiernego Jezusa sprawiły, że jeszcze bardziej Go pokochałem i w swoim cierpieniu bardziej Go poznałem, zacząłem mieć z Nim bliższą relację. Faustyna jest dla mnie wzorem, uczy mnie, jak kochać Jezusa, jak całkowicie Mu się oddać. Moje ulubione zdania z jej „Dzienniczka”: Cierpienie to największy skarb na ziemi, oczyszcza duszę. W cierpieniu poznajemy, kto jest naszym prawdziwym przyjacielem. Prawdziwą miłość mierzy się termometrem cierpienia. O, gdyby cierpiąca dusza wiedziała, jak bardzo Bóg ją kocha! Umarłaby z radości i nadmiaru szczęścia. Pewnego dnia poznamy wartość cierpienia i nie będziemy już w stanie cierpieć. Obecna chwila jest nasza. Ona zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. To ona sprawiła, że poczułem w sercu powołanie do mówienia innym o miłosierdziu Bożym.
Jak myślisz, dlaczego ludzie tak bardzo boją się cierpienia?
Nie wiedzą, że ono może mieć sens. Po prostu uważają, że jest tylko złem, czują się bezradni wobec niego, a nie wiedzą, że może mieć ono ogromną wartość, gdy się je złączy z męką Jezusa. Kiedyś i ja pytałem Pana: Dlaczego ja, dlaczego mnie to spotyka, czym sobie na to zasłużyłem? Przecież jestem dobrym człowiekiem, nie krzywdzę innych, nikomu nie zazdroszczę… Dlaczego ja? Kiedy zacząłem czytać „Dzienniczek”, zobaczyłem, jak można przyjąć cierpienie, jak wziąć swój krzyż i nieść go najlepiej, jak potrafię, z radością, co wcale nie jest łatwe, zwłaszcza gdy pojawia się smutek i ból, który dokucza. Wielu nie wie, że może ofiarować swoje cierpienie, że nie musi cierpieć na próżno, że Jezus chce, aby zwrócili się do Niego i złożyli na Niego ten ciężar; aby wiedzieli, że nie są sami, że jest z nimi On i Najświętsza Matka.
Zrozumiałem też, że Bóg dopuszcza cierpienie po to, abyśmy Go bardziej szukali. Może gdyby wszystko było super, to nie szukalibyśmy Go, bo nie czulibyśmy takiej potrzeby. Może pogrążylibyśmy się w grzechu, w sprawy, które odwodzą od Niego, a jedynym sposobem, aby to zatrzymać, jest cierpienie. On pragnie intymnej relacji z nami, a większość może jej nie ma, ponieważ szukają wszystkiego oprócz Niego, ubóstwiają inne rzeczy, może ludzi, poza Nim. W cierpieniu poznaję Boga, w cierpieniu staję się bardziej podobny do Jezusa. Cierpienie oczyszcza moją duszę, więc cierpienie nie zawsze jest złe; jeśli nauczymy się je akceptować i ofiarować Bogu, może przynieść wiele dobra dla nas i innych ludzi.
Jakich wskazówek udzieliłbyś ludziom, zwłaszcza tym, którzy kochają sport i mają trudności w relacji z Bogiem?
Tym, którzy uprawiają sport, mówię jako ktoś, kto ma obsesję na punkcie swojego sportu, jakim jest koszykówka: stawiajcie Boga na pierwszym miejscu. Wielu twierdzi, że tak czyni, ale w rzeczywistości planują swój dzień, skupiając się na sporcie i wszystkim innym, a nie na Jezusie. Najpierw powinien być Jezus, a potem wszystko wokół Niego. Grałem w koszykówkę w szkole średniej, na studiach i na poziomie zawodowym za granicą. Byłem katolikiem, chodzącym w każdą niedzielę na Mszę, ale czy naprawdę mogę powiedzieć, że w centrum mojego życia był Jezus? Powiedziałbym: nie. Nie czytałem Biblii, niezbyt często chodziłem do spowiedzi, nie spędzałam czasu z Jezusem obecnym w Najświętszym Sakramencie, nie do końca rozumiałem, co otrzymuję w Eucharystii. Teraz, codziennie czytam Biblię, codziennie chodzę na Mszę św., na adorację eucharystyczną, codziennie przyjmuję Komunię, codziennie odmawiam różaniec i Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Gdybym to wszystko wiedział wcześniej, to znacznie łatwiej byłoby znieść rozczarowanie związane ze sportem. Sport może być bardzo frustrujący, męczący i wyczerpujący nie tylko psychicznie, ale i fizycznie! Moje życie modlitewne, gdyby było silniejsze, mogłoby być dla mnie ujściem, aby na chwilę odejść i po prostu być z Panem, a nie ze światem, sportem i stresem. Jako sportowcy mamy wysokie oczekiwania, jeśli chodzi o wyniki, a rywalizacja może być uciążliwa, dlatego wszystkim radzę, by się modlili, mieli przy sobie Biblię i różaniec. Życie to coś więcej niż tylko sport! Nie pozwólcie, aby sport definiował was lub stał się bogiem. Przede wszystkim jesteśmy synami, córkami Boga Najwyższego! Stanowisko, uprawiany sport, pochodzenie etniczne, stopnie naukowe… nie definiują tego, kim naprawdę jesteśmy. Więc, gdy ktoś cię zapyta, kim jesteś, nie mów, że jesteś baseballistą, koszykarzem, tenisistą, piłkarzem, ale synem, córką Boga! Istniejemy w Jego spojrzeniu, jesteśmy Jego dziećmi. Nigdy nie jesteśmy sami.
Jak teraz postrzegasz sens swojego życia?
Odkąd dowiedziałem się o miłosierdziu Bożym i św. Faustynie, odnalazłem sens swojego życia, swoje miejsce w Kościele i świecie jako apostoła Bożego Miłosierdzia. Czuję, że wszędzie, gdziekolwiek się udam, podąża ze mną Boże miłosierdzie! Spotykam wielu ludzi, którzy zmagają się z bólem fizycznym lub cierpieniem duchowym. Cieszę się, że mogę dzielić się z nimi miłością i pokojem Pana, mówić o Jego miłosierdziu. On pragnie tylko tego, abyśmy Mu zaufali, a reszty sam dokona.
Za rozmowę i świadectwo dziękuje serdecznie
s. M. Faustia Szabóova ISMM
————————–
Tekst publikowany w 131 numerze „Orędzia Miłosierdzia”.