Pod takim tytułem w najnowszym 127 numerze „Orędzia Miłosierdzia” zostało opublikowane niezwykle ciekawe świadectwo mocy Bożego miłosierdzia w życiu Zofii.
„Mam 53 lata. Przez większość swojego życia uważałam się za katoliczkę: chodziłam do kościoła w niedzielę i święta, do spowiedzi co jakiś czas, jakoś tam się modliłam. Ot, katolik z przyzwyczajenia. W liceum byłam dobrą uczennicą – piątkową – ale kiedy wyjechałam na studia, pochłonęło mnie rozrywkowe życie. Imprezy, znajomi, alkohol, seks. Jak ja żyłam… –nie da się opisać. To cud, że wtedy „nie utonęłam”, gdy np. jeździłam pijana z równie pijanym towarzystwem po ulicach Krakowa lub wtedy, gdy kolega wystawił mnie za okno na rękach na 10 piętrze… i w wielu takich historiach, gdzie był alkohol i nieczystość. Dziś wiem, że ocalenie zawdzięczam miłosierdziu Bożemu i wstawienniczej modlitwie moich rodziców.
Wewnątrz ta rozrywkowa dziewczyna pragnęła najbardziej kochać i być kochaną. Kiedy – jak mi się wydawało – spotkałam wreszcie miłość swego życia, doświadczyłam bolesnego odrzucenia. Człowiek, który planował ze mną całe życie, zostawił mnie, kiedy okazało się, że jestem w ciąży. Długo nie umiałam się podnieść, a kiedy już się otrząsnęłam i zapragnęłam zbudować swe życie z kimś na nowo, to każdy związek się rozpadał. Zawsze zdarzało się „coś”. Z roku na rok rósł we mnie żal i gorycz, mimo że miałam kochających rodziców i córkę. Zanurzałam się coraz bardziej w zmysłową przyjemność, tłumacząc sobie, że może to mi wystarczy i – paradoksalnie – ciągle bardziej raniłam swoje serce. Stawałam się niedobrym człowiekiem: smutnym, naburmuszonym, odnoszącym się niechętnie do innych. Pojawiły się i myśli samobójcze… Nie było we mnie ani spokoju, ani radości, ani chęci do czegokolwiek – byłam człowiekiem, który w środku umarł. Dokładnie tak.
Kiedy nadeszła pandemia – przestraszona tym, co się dzieje – zaczęłam się modlić o jej ustanie Koronką do Bożego Miłosierdzia. Modliłam się naprawdę intensywnie, żarliwie – cała taka ciągle „rozdarta”, ale już wtedy powoli akceptująca swoją sytuację, że już nie będzie kogoś do pary w moim życiu. Szukałam pomocy. Zaczęłam słuchać konferencji o samotności i czułam, że ja jak biblijna córka Jeftego muszę przepłakać swój los, swoją samotność i ją wybrać, chociaż nie chciałam. Pamiętam tę scenę, gdy rozgoryczona, zrozpaczona i zapłakana pytałam: dlaczego jestem samotna…? I wykrzyczałam Panu Bogu: „Boże, zrób coś z tym, bo dłużej już tak nie mogę”.
Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego 12 kwietnia 2020 roku. Przy świątecznym stole byli tylko ja i rodzice. Odświętny stół, na nim koszyczek. Odmawiam modlitwę – poświęcenie pokarmów. Bardzo się staram, żeby było wyjątkowo. Pomyślałam, że ta modlitwa to mało i chcę odmawiać kolejną, ale moje usta jednak nie mogły wypowiedzieć żadnego słowa. Na swoim prawym ramieniu poczułam dotyk dłoni, który „kazał” mi usiąść. Dotyk ciepły, przyjazny i realny, a nie wyobrażony. Nogi mi podcięło, a męski głos – niesamowity w dobroci, czułości i słodyczy – powiedział jedno słowo: „WYSTARCZY” i serce moje oszalało. Odczułam coś niesamowitego i niewiarygodnie pięknego, wszechogarniające mnie dobro – MIŁOŚĆ. Byłam oszołomiona. Pomyślałam: Pan nie chce, żebym się modliła…., ale poczułam się spokojna i wewnętrznie radosna. Żadne słowa – ŻADNE – nie są w stanie opisać tego, czego doświadczyłam, bo nie ma takich słów. To były chwile zupełnie nieziemskie i całkowicie ogarniające mnie całą. Dostałam wtedy od Boga nieskończenie miłosiernego serce nowe. Jestem pewna – dostałam serce nowe…
Przez jakieś 6 miesięcy zmagałam się z tym przeżyciem, zastanawiałam się, próbowałam je odsunąć, zlekceważyć, bo niby jak? Jak Bóg chciałby przyjść – tak bardzo realnie – do mnie? Kimże ja jestem, że mogłabym na taką łaskę zasłużyć? Ja… utaplana w grzechach, taki nikt? W końcu przyszedł moment, w którym uznałam – tak, TO TY, BOŻE mój. Przyszedłeś do mnie, bo słyszałeś mój płacz. Słyszałeś moje wołanie… Kiedy przyjęłam wreszcie, że doświadczyłam wielkiej łaski spotkania z Bogiem, kiedy zaprosiłam Go do swojego serca – ON krok po kroku zaczął zmieniać moje życie.
Pewnego zwyczajnego dnia, kiedy sprzątałam w pokoju, usłyszałam dwa słowa: „spowiedź generalna”. Nawet nie wiedziałam, czy coś takiego jest możliwe, ale jakoś wewnętrznie się zgodziłam na nią. Poczytałam, posłuchałam konferencji na temat spowiedzi generalnej i zdecydowałam się, że poproszę o nią księdza podczas najbliższej spowiedzi. Ale przed spowiedzią spanikowałam i uznałam, że to jeszcze nie teraz. Bałam się, że zostanę wyśmiana. Duch Święty uznał jednak inaczej: na koniec spowiedzi poprosiłam o spowiedź generalną, mimo iż mój umysł krzyczał: miałaś tego nie robić, po co to mówisz! Ksiądz zapewnił mi komfortowe warunki i zaznaczył, że mam tyle czasu, ile potrzebuję. Po tej spowiedzi – do której przygotowywałam się tygodniami, rozgrzebując swoje życie, modląc się i wylewając morze łez – przyszedł spokój, a Duch Święty jeszcze kilkakrotnie pokazywał mi „myślami nie moimi”, delikatnie, jaki obrać kierunek i co zrobić. Delikatnie, bo czułam, że mogę się nie zgodzić, ale chcę się z NIM zgodzić, bardzo, bardzo chcę.
Pewnego dnia zapytał: „Dlaczego nie chodzisz do kościoła częściej”? No właśnie –dlaczego? Pomyślałam i zaczęłam przychodzić na Eucharystię w dni powszednie. Innego wieczoru, kiedy sięgałam po wino, bo nadal dość sporo piłam, tkliwie zaszeptał: „Po co ci to wino?” Popatrzyłam na trzymaną w ręce butelkę i…. no właśnie… po co mi to wino? Odstawiłam ją i od tamtego momentu przestałam pić. Alkohol przestał mi smakować.
Chciałam Panu Bogu podziękować za łaskę nawrócenia, za okazane mi miłosierdzie i w internecie odnalazłam Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach. Nie znałam tego miejsca, choć w tym mieście spędziłam kilka lat swego grzesznego życia. Przed obrazem Jezusa Miłosiernego w kaplicy sanktuaryjnej byłam cały dzień, modląc się i dziękując. To był dla mnie niesamowity czas. Dobry Bóg zaprosił mnie do Łagiewnik – dziś powiem – do mojego duchowego domu. Do miejsca, do którego z radością wracam. Poznał mnie ze św. Siostrą Faustyną i z „Faustinum”, którego członkiem jestem od niedawna. Zakochałam się w Bogu Miłosiernym, a św. Siostra Faustyna jest mi bliską i drogą przyjaciółką.
Pan dał mi doświadczyć radości ze spotkania z NIM, radości, która unosi człowieka nad ziemię. Dał mi też doświadczyć walki duchowej, usłyszenia Zła, które naśmiewało się z mojej wiary. Dziś często uczestniczę we Mszy św., bo bardzo tego potrzebuję, mam w sobie głód Eucharystii. Systematycznie chodzę do spowiedzi, bo tam czeka na mnie miłosierny Jezus, leczący moje zranienia. Cieszy mnie codzienność: moja rodzina, córka, wnuki… Czuję się szczęśliwa. Umiem się odezwać do innego człowieka, zagadać, uśmiechnąć się… Może to drobne rzeczy, ale czasem patrzę na siebie i pytam ze zdziwieniem: to ja? Naprawdę ja?
PAN stawia na mojej drodze życia wyzwania, daje możliwość działania. Wszystko co się dzieje, jest Jego łaską. Wszystko. Czuję Jego obecność. Widzę też i czuję swoje słabości: pychę, małostkowość, egoizm; kiedyś nie widziałam ich tak wyraźnie w codzienności, jak dziś je widzę i staram się oddać to wszystko Jemu, bo ja nie mam takiej mocy, by temu zaradzić. Staram się codziennie od nowa odmieniać siebie. To nie jest takie proste… Przychodzą zniechęcenia. Jestem świadoma, że jestem grzesznikiem, ale zbawionym, grzesznikiem uratowanym. Wiem, że dostałam „serce nowe” – dostąpiłam łaski nawrócenia, bo ON mnie kocha. Właśnie dlatego do mnie przyszedł w chwili, kiedy w moim sercu była pustka i wołanie: „Panie ratuj”. Dziś rozumiem, że słowo: „WYSTARCZY” dotyczyło nie modlitwy, ale stanu, w jakim byłam, bólu, rozpaczy i beznadziei. Uczę się chodzić Jego ścieżkami. To dopiero początek drogi, więc nieustannie proszę BOGA MIŁOSIERNEGO o rozpalenie mojego serca – mocniej i mocniej – i o łaskę ufności, by stać przy Nim wiernie do końca życia.
Zofia